Operacja „Wózek”. Jak polscy złodzieje zagrali na nosie niemieckiej armii
  • Grzegorz JaniszewskiAutor:Grzegorz Janiszewski

Operacja „Wózek”. Jak polscy złodzieje zagrali na nosie niemieckiej armii

Dodano: 
Rys. Krzysztof Wyrzykowski
Rys. Krzysztof Wyrzykowski Źródło: Archiwum HDR
Oficerowie polskiego wywiadu wraz z grupą kasiarzy i fałszerzy wykradali Niemcom tajne dokumenty wysyłane z Berlina do Prus.

Pierwsze ustalenia polskich wywiadowców były optymistyczne. Niemieckie pociągi kursowały tranzytowo na trasie Szczecinek–Chojnice–Tczew–Malbork i Piła–Chojnice–Tczew. W Chojnicach składy były przejmowane przez polskie załogi. Niemcy ze względów oszczędnościowych nie konwojowali wagonów z pocztą, ale tylko je plombowali. W Tczewie plomby były sprawdzane przez polsko-niemiecką komisję.

Wejść do wagonów pocztowych można było jedynie w biegu, gdzieś na uboczu. Żeby tego dokonać, pociąg musiał mocno zwolnić. Do współpracy trzeba było pozyskać polskich kolejarzy. Nie było z tym większych problemów, bo patriotycznie nastawieni maszyniści chętnie współpracowali z polskim wywiadem. Nawet kiedy groziły im konsekwencje służbowe. W pociągach zamontowane były urządzenia mierzące czas przejazdu i za opóźnienia groziły surowe kary finansowe, ale potrafiono im to zrekompensować.

Pierwsze akcje przyniosły sporo informacji. Chociaż niemieckie instrukcje zabraniały przesyłania tajnych dokumentów przez teren Rzeczypospolitej, to i tak w ręce polskiego wywiadu dostało się mnóstwo materiału, który po fachowym przeanalizowaniu dawał niezły wgląd w sytuację – przede wszystkim militarną – w regionie.

Z jadących tranzytem przez Pomorze niemieckich pociągów polski wywiad wykradał korespondencję i tajne dokumenty.

Od 1931 r. Niemcy zaczęli lakować korespondencję, a potem plombować worki z przesyłkami. Spowodowało to wstrzymanie akcji aż do połowy 1932 r., kiedy to pozyskano wzory plomb od kierownika urzędu pocztowego w Chojnicach. Kolejnym problemem było zamykanie części korespondencji w sejfach i skrzyniach, których nie można było wyrzucić z pociągu. Prowadzący całą operację mjr Jan Henryk Żychoń rozwiązał również ten problem. Przy pomocy komisarza Żbikowskiego z poznańskiej policji skompletował ekipę kasiarzy i włamywaczy – specjalistów od otwierania kas pancernych i zamków bez zostawiania śladów. Odtąd standardowymi narzędziami wykorzystywanymi w tych operacjach były łomy, młotki, obcęgi i wytrychy. Do tego podrobione plombownice i pieczęcie lakowe.

Ślepa Abwehra

Operacja ta była efektem spływających już od końca lat 20. do oficerów „Dwójki” informacji, że Niemcy mogą przewozić ważne dokumenty do Prus Wschodnich w pociągach przejeżdżających przez Polskę. Sprawą zainteresował się kpt. Janusz Rowiński z bydgoskiej ekspozytury polskiego wywiadu, który rzucił pomysł przechwytywania przesyłek i badania ich zawartości. Od polskich kolejarzy wiedział, że Niemcy nie prowadzą ich dokładnego rejestru, lecz jedynie liczą worki z pocztą.

Prawo tranzytu przysługiwało Niemcom na mocy traktatu wersalskiego. Akcja mogła łatwo skończyć się międzynarodowym skandalem i oskarżeniami Polski o złamanie umowy. Jan Henryk Żychoń, szef Ekspozytury nr 3 w Bydgoszczy, zdecydował się jednak podjąć ryzyko. Z początkiem 1930 r. rozpoczęto przygotowania do akcji przechwytywania tajnej niemieckiej korespondencji.

Po rozpoznaniu niemieckich zabezpieczeń i skompletowaniu grup operacje przybrały rutynowy charakter. W umówionym miejscu pociąg zwalniał, wtedy wsiadała do niego ekipa złożona z kasiarzy i żołnierzy „Dwójki”. Podczas jazdy wstępnie przeglądano zawartość worków, kas pancernych i skrzyń, a interesujący materiał był wyrzucany w miejscu, gdzie czekał łącznik z samochodem. Materiały były wiezione do wynajętego w pobliżu domu i tam kopiowane. Zwykle następnej nocy podrzucano je z powrotem do pociągu.

Mjr Jan Henry Żychoń

Wadą systemu była zupełna przypadkowość. Przez Pomorze przejeżdżało każdej doby od czterech do sześciu niemieckich pociągów z wagonami pocztowymi, a do tego jeszcze dwa pociągi pocztowe. Nie sposób było więc choćby pobieżnie przejrzeć całej korespondencji. Żychoń nie dysponował też agenturalną wiedzą o szczególnie ważnych przesyłkach. Mimo tego systematyczna kontrola niemieckiej poczty przynosiła zaskakująco dobre rezultaty. Zdarzało się, że z akcji „Wózek” –bo taki kryptonim nadano jej w 1936 r. – pochodziło ponad 60 proc. wszystkich informacji wywiadowczych z Niemiec.

Nabrało to szczególnego znaczenia po wpadce siatki Jerzego Sosnowskiego w Berlinie w lutym 1934 r., kiedy ustał dopływ niezwykle istotnych informacji z agenturalnego wywiadu głębokiego. Kiedy od 1938 r. narastały trudności z dekodowaniem informacji z „Enigmy”, operacja „Wózek” często była podstawowym źródłem informacji o niemieckich siłach zbrojnych. Przy tym była tania. Jej koszt wynosił ok. 1 tys. zł miesięcznie. Na prometejskie operacje Referatu Wschód wydawano 10 razy więcej.

Pozyskiwano nie tylko kopie dokumentów. W pociągach przewożono też nowe modele uzbrojenia. Ludzie Żychonia czasem kradli je w celu poddania dokładnym badaniom. Niemcy dwukrotnie – w latach 1932 i 1935 – uzyskali dowody na przejmowanie przesyłek przez Polaków, ale potraktowali to jako incydentalne wypadki. Awansowany w 1936 r. na majora Żychoń potrafił zapewnić doskonałe działanie systemu, koordynując prace wykonywane przez jego podwładnych z wywiadu, kolejarzy, kasiarzy, fotografów i fałszerzy dokumentów. Jeszcze trudniejsze było utrzymanie całego przedsięwzięcia w tajemnicy przed bardzo aktywną na tym obszarze Abwehrą. Ta o całej akcji dowiedziała się dopiero z dokumentów „Dwójki”, niefrasobliwie pozostawionych po wybuchu wojny w Forcie Legionów.

Artykuł został opublikowany w 2/2020 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.